Inne (tylko blog) | 2012.03.12 20:46 03.13 23:51 |
USA, 3 stycznia 1961: pierwszy śmiertelny wypadek w dziejach energetyki jądrowej | Piotr Świtecki | | | | SL-1 był eksperymentalnym reaktorem wojskowym, mającym dostarczać ciepło i energię elektryczną oddalonym posterunkom. Takim, jak rozmieszczone za kołem podbiegunowym stacje radiolokacyjne. | (c.d. z poprzedniej strony)
Poziom promieniowania w budynku reaktora był tak wysoki, że możliwa była praca tylko w trybie zmianowym. Mimo przybycia odpowiednio przeszkolonych i wyposażonych w środki ochrony oddziałów, pojedyncza osoba mogła wejść w obszar promieniowania tylko raz i przebywać w nim nie dłużej, niż minutę.
Około 22:30 udało się zlokalizować dwie osoby z obsługi (Byrnsa i McKinleya). Znajdowali się w zmienionym w pobojowisko, zalanym radioaktywną wodą pomieszczeniu reaktora. Jeden z nich wciąż dawał oznaki życia (źródła różnią się co do tego, czy był to McKinley czy Byrnes). Priorytetem stało się wyniesienie go z ruin reaktora.
Kilka minut później zlokalizowano ciało trzeciego członka zespołu. Legg został na wylot przebity i literalnie przygwożdżony do sufitu elementem reaktora.
Odnaleziony żywy członek załogi mimo udzielenia pomocy zmarł pół godziny później. Przyczyną zgonu były urazy głowy, ale w bezpośredniej bliskości jego ciała natężenie promieniowania było tak duże, że według ówczesnych norm w ciągu godziny dostarczało dawki kończącej się w połowie przypadków śmiercią.
Ślady na jego ciele świadczyły, że miał miejsce jakiegoś rodzaju wybuch.
Ciało Legga wydobyto z pomieszczenia reaktora dopiero 9 stycznia. Opóźnienie spowodowane było nie tylko trudnymi warunkami (promieniowanie), ale także obawami przed wyciekiem substancji radioaktywnych i ryzykiem zdestabilizowania reaktora w razie udarów mechanicznych, wpadnięcia do jego wnętrza elementów konstrukcji itp.
Akcję prowadzono ostrożnie, niemniej jednak z amerykańskim rozmachem, korzystając ze środków technicznych (dźwigów, pojazdów, kamer; monitorowano obszar z ziemi i powietrza pod kątem skażeń). Po upewnienieniu się, że sytuacja/reaktor jest pod kontrolą, skorzystano również z zainteresowania prasy, przekuwając fatalny wypadek w rodzaj sukcesu i dowodu na "oswajalność" energii atomowej.
Szczęśliwie, na zewnątrz silosu reaktora nie odnotowano znaczącego skażenia. Uwolniona w chwili wypadku chmura radioaktywnej pary szybko się rozproszyła.
Ofiary, po autopsji, pochowano w ołowianych trumnach, w specjalnie zabezpieczonych warstwą betonu grobach. Najbardziej radioaktywne części ich ciał były dodatkowo osłonięte ołowianą folią.
Dochodzenie przyczyn i przebiegu wypadku trwało dwa lata. Wnioski do pewnego stopnia stoją pod znakiem zapytania. Ale staranne przebadanie dostępnych śladów (choćby zegarka i zapalniczki Legga, w których na skutek gwałtownej emisji neutronów utworzyły się specyficzne izotopy złota i miedzi) oraz przeprowadzone eksperymenty, wskazują na prawdopodobną sekwencję zdarzeń.
Główny z pięciu prętów kontrolnych, jakie miały zostać ponownie podwieszone na mechanizmach odpowiedzialnych za ich precyzyjne opuszczanie i podnoszenie w kanałach rdzenia reaktora, został wysunięty na pół metra - zamiast kilku centymetrów, które były wielkością bezpieczną i wystarczającą do zaczepienia pręta w mocowaniu. Co więcej, został podniesiony gwałtownym szarpnięciem tak, że tę daleko przekraczającą limit drogę pokonał w dziesiątych częściach sekundy.
Tymczasem wystarczyło kilka milisekund, by reaktor osiągnął stan nadkrytyczny. Wydzielając ogromne ilości ciepła odparował wodę, a wybuchowe rozprężenie przegrzanej pary zdemolowało konstrukcję. Wybuch wyrwał reaktor z leża i oplatających go instalacji i wyrzucił na prawie 3 metry w górę. W jednej chwili wyrafinowana technologia zamieniła się w radioaktywny złom, a trzech młodych ludzi straciło życie.
Tyle co do przyczyn technicznych, naukowych.
Nie jest jasne, czy ważący 38 kilogramów pręt został tak daleko wysunięty celowo, świadomie, z zamiarem popełnienia morderstwa/samobójstwa, czy niechcący, przez nieuwagę lub w ramach "żartu".
W dzienniku reaktora odnotowywano wcześniej problemy z zacinającymi się prętami. Przyczyną było starzenie się aluminiowej otuliny i postępujące odkształcenia.
Przemysł atomowy, podobnie jak lotnictwo, uczy się na błędach.
Mimo wszystko, konstrukcja reaktora SL-1 była bezpieczna. Zarówno brak spowalniającej neutrony wody, jak i wybuch rozluźniający elementy konstrukcyjne i paliwo reaktora - każdy z tych czynników z osobna, jak później wykazały badania, był wystarczający do przerwania reakcji łańcuchowej. To, że metalowy silos wytrzymał eksplozję o energii porównywalnej do wybuchu 30 kg TNT, zdumiało nawet konstruktorów. Ale było faktem. (Do budowy nie użyto betonu ze względu na przewidywane użytkowanie tego typu reaktorów w obszarach o zbyt mroźnym klimacie.)
W późniejszych konstrukcjach przyjęto zasadę, że nawet całkowite wysunięcie jednego pręta kontrolnego nie może pozwolić na wejście reaktora w stan krytyczny.
Niestety, raczej nie ma co liczyć na pewne, pełne i obiektywne wyjaśnienie wszystkich aspektów tego wydarzenia.
To były czasy zimnej wojny. Z nikim i niczym nie obchodzono się wówczas delikatnie. Również informacje niszczono lub grzebano na budzących dreszcz grozy, infomacyjnych odpowiednikach składowisk radioaktywnych odpadów.
W działaniach bezpośrednio po wypadku w SL-1, 22 ratowników otrzymało znaczące dawki promieniowania. Blisko tysiąc osób zostało napromieniowanych przy późniejszych pracach związanych z demontażem reaktora i usuwaniem radioaktywnych śmieci. U części z nich wystąpiły problemy zdrowotne. | Więcej informacji (po ang.), zdjęcia i filmy:
www.johnstonsarchive.net
en.wikipedia.org
talesfromthenuclearage.wordpress.com
www.radiationworks.com
www.archive.org
www.enotes.com |
2953 odsłony | średnio 5 (2 głosy) |
Tagi: SL-1, SL1, atom, energetyka jądrowa, elektrownia atomowa, elektrownie atomowe, wojsko, zimna wojna, USA, XX w., wypadek, incydent, promieniowanie, technologia, historia, nauka.
|
|
Kłamstwo powinno się zwalczać prawdą, a nie pałką policyjną.
|
|